Not really familiar with polish? Try >> ENGLISH VERSION << of this site :)

Nowe fragmenty 2 razy w tygodniu

Tych, którzy nie lubią się rozdrabniać, zapraszam na strony zawierające wszystko, co zamieściłem do tej pory (nie liczac biegunek werbalnych). Aktualizacja średnio co tydzień.

niedziela, 31 lipca 2011

Interwał III (XX)

Noga obsunęła się mu na luźnym żwirze, ale równie szybko jak stracił równowagę, odzyskał ją. Wbił obie ręce którymi rozdarł ziemię, skulił się jak ściśnięta sprężyna i, jak ona, wyskoczył do przodu. Wszystko mogło zaczekać: ból mięśni, zmęczenie, senność, głód, poranione palce i zerwany paznokieć palca serdecznego lewej ręki. Było nieważne. Biegł sprintem, nie czując zmęczenia, które niemal obezwładniało go jeszcze chwilę temu.

Był skupiony na biegu, ostrość wzroku łapał tylko na przeszkodach i rzeczach, które mogły mu przeszkodzić. Wszystko inne było zamazane i jakby nierealne. Mozolnie wdrapywał się na wzniesienie, na przemian ślizgając się na piasku i żwirze, potykając o kamienie i wskakując na większe głazy. Ścieżkę zgubił już dawno temu, uważając ją za coś kompletnie nieważnego. Doprowadziłaby go zbyt daleko celu.

Krzyki były coraz głośniejsze, a on coraz bliżej. Ledwo łapał oddech, ale stawiał kolejne kroki. Musiał się pośpieszyć. Czuł to jako przymus, coś przyjmowanego bez dyskusji czy refleksji. Po prostu musiał. Przeskoczył murek, zostawiając odbity krwią ślad czterech palców. Znalazł, była po lewej, oddalona jeszcze o jakieś pięćdziesiąt metrów.

Widział punkt, z którego wychodził snop światła, zaraz obok gigantycznego kolektora słonecznego. A na jego środku wielkie, paskudne, czarne psisko, nieubłaganie zbliżające się do leżącej sylwetki. Czując że nogi odmawiają mu posłuszeństwa odpiął zabezpieczenie pochwy trzymającej nóż i ryknął, próbując wykrzesać z siebie jeszcze jakieś szczątki energii.
- Kurrrrrrrrw...

wtorek, 26 lipca 2011

Interwał III (XIX)

Ręka pulsowała jej tępym, obezwładniającym bólem. Kiedy po włączeniu latarki nagle błysnęła para zwierzęcych oczu, spadła z murku prostując ramię, próbując w ten sposób zamortyzować upadek. Efekt był taki, że to wcale nie pomogło, a kość trzasnęła paskudnie. Przekoziołkowała kawałek, boleśnie uderzając głową w kamień. Na jej szczęście, nie straciła przytomności, ale poczuła ciepło powoli ściekające jej powoli na kark. Dotknęła zdrową ręka miejsca, którym walnęła i, między palcami, poczuła lepką wilgoć. Była cała wytarzana w pyle, a jej twarz znaczyły dwie ciemniejsze linie mieszaniny brudu i łez, które wywołały na równi ból i strach. Mimowolnie wytarła dłoń w spodnie i, mimo że tego nie zauważyła, pozostawiła na nich smugę świeżej krwi. Głowa pulsowała jej w rytm serca, a kiedy spróbowała się podnieść, zachwiała się i upadła. Oczy zaszły jej lekką mgłą i zwymiotowała.

Była oszołomiona, ale wiedząc że nie może wstać, zaczęła się odpychać nogami podpierając nie złamaną ręką. Musiała się odsunąć, dać sobie więcej czasu. Odwlec zagrożenie chociaż o parę sekund. Ciemna sylwetka ogromnego, zdziczałego psa przeskoczyła murek i miękko wylądowała na ziemi, w tej chwili kilka metrów od Ino. Podchodziła powoli, bez śladu pośpiechu, spokojnie i pewnie. Pies nawet nie warczał, po prostu... zbliżał się. Pewny przewagi sił obserwował, jak jego ofiara stara się odpełznąć jak najdalej od niego. W pewnym momencie parsknął, jakby śmiejąc się z posiłku, który tylko odwleka swoją śmierć.

Całe swoje życie dawała sobie radę bez niczyjego wsparcia czy nawet udawanego zainteresowania. Nie liczyła na nikogo bo nie musiała. Nawet kiedy potrzebowała, nikogo nie było obok. Ale tym razem, w tej krótkiej chwili, wkładając w to swoją całą moc, krzyczała mając ściśnięte gardło i ogólne problemy z wydaniem jakiegokolwiek dźwięku. Była samodzielna. Była samowystarczalna. Była silna. Była przerażona i, mimo wściekłości jaką to w niej wywoływało, bezbronna.

środa, 20 lipca 2011

Interwał III (XVIII)

Strażnicy przyjęli ich zwyczajowo, czyli daleko od ciepłego powitania. Dotyczyło to i Nomadów, i Łowców, do których podchodzili tak, jakby byli ciężko chorzy. Nie mijało się to w sumie z prawdą, gdyż przebywanie z własnej woli na powierzchni w Schronach jest niejako traktowane jako objaw choroby psychicznej. Wszystko rozkręciło się mniej więcej w momencie, kiedy obydwie strony opuściły broń. Zaczęły się wstępne rozmowy z Karawaną, nadzorowane przez Mikela i Samuela. Co, jak, gdzie, kiedy, skąd i na ile. Rzeczy, o które i tak będą pytani jeszcze raz, ale ci tutaj chcieli widocznie poczuć się ważni.

-Słyszeliście to? – strażnik przerwał wpół zdania i odwrócił głowę w prawo. Wszyscy zamilkli a rozmowy zostały gwałtownie przeniesione na inną sposobność. Krótkotrwała cisza pozwoliła usłyszeć po chwili kobiecy pisk dochodzący z niezbyt znacznej odległości.
-Ktoś od nas wychodził? – Samuel pierwszy zareagował. Pytanie było na swój sposób ważne, bowiem życie miało pewne zasady. Jedną z nich było unikanie niepotrzebnego ryzyka. Za takie uważano na przykład udzielenie pomocy pojedynczej osobie spoza schronu mając pod Kryptą spora grupę przybłędów. W międzyczasie nawet zatkane ucho mogło wychwycić kolejny krzyk. Na razie nie brzmiał jak ból, ale go zwiastował i był przepełniony strachem.
-Technik – odpowiedź strażnika, stojącego w rozkroku moralnym i wahającym się między jednym obowiązkiem a drugim (ochrona ważnej dla Schronu osoby albo pełnienie warty w obecności obcych przy wejściu) sprawiła, że Samuel zbladł.
-Mikel, nie… - kiedy odwrócił się w stronę, gdzie wydawałoby się jego przyjaciel powinien był stać, zauważył jedynie kopczyk poruszonego piasku i zdezorientowaną Nomadkę z kuszą, której do tej pory dotrzymywał towarzystwa – …rób głupstw? – Opuścił głowę i zaklął pod nosem. I, walcząc z bólem mięśni oraz obtartych do krwi stóp, pobiegł w kierunku, z którego dochodziły krzyki. Początkowo na ślepo, ale będąc niemal pewnym co do tego, gdzie pobiegł Mikel - między innymi przez jego plecak rzucony jak śmieć w piasek. Dopiero po kilkudziesięciu metrach zaczął dostrzegać na cienkiej granicy między ciemnością jego zarys.

wtorek, 19 lipca 2011

Interwał III (XVII)

- Będzie jeszcze okazja, Sam – rzucił oddalając się w kierunku K-4, chcąc iść w miarę na przedzie. Były tego dwa powody. Pierwszym było lepsze przyjęcie Karawany przez schron, co pozwalało czasami uniknąć totalnego zastoju spowodowanego szczegółową kontrolą każdego Nomada. Handlarze sprowadzani przez Śmieciarzy nie tyle cieszyły się jakimkolwiek zaufaniem, co pozwalało opuścić broń nieco wcześniej niż zwykle. Poza tym, rzecz prozaiczna, Łowcy sprowadzający Karawanę do Krypty dostawali skromną bo skromną, ale gratyfikację i lepsze żarcie przez jakiś czas. Było to o tyle sensowne, że nie obciążało zbytnio schronów. Pytanie brzmi: po co w takim razie Latarnia?

Odpowiedź znajduje się w samym świecie zatopionym w piasku i, nie ukrywajmy, nieco nieprzyjemnym. Przede wszystkim Karawany trzymają się jednych, znanych sobie szlaków i zaufanych Schronów. Dlatego nawet kiedy widza punkt orientacyjny w oddali świadczący o obecności podziemnej społeczności, nie ryzykują. Zwykle grupa Nomadów ogranicza się do pętli od sześciu do dziesięciu schronów. Dopiero kiedy jeden z punktów przestanie być jakkolwiek opłacalny – porzucają go, zmieniają na inny znany lub szukają nowego. Tu znowu mamy dwie możliwości. Albo robią to sami Nomadzi wysyłając Czujki, albo to ludzie ze schronów szukają Karawan by je sprowadzić. Obydwie strony działają w ten sposób na granicy dozwolonego ryzyka, dlatego podchodzą do siebie wzajemnie jak pies do potencjalnie szalonego i uzbrojonego jeża. Dzieje się tak, ponieważ Krypty (wraz ze wszystkimi mieszkańcami) czasami znikają i rzadko kiedy ktokolwiek wie, z jakiej przyczyny. Z resztą Pustkowia są specyficznym miejscem porównywalnym do ciemnej uliczki gównianej dzielnicy dużego miasta, z tym że permanentnie i nieco bardziej dosadnie. Wszystko to skłania ludzi jakiejkolwiek społeczności, czy to mieszkającej pod czy na powierzchni, do powściągliwości w kontaktach z innymi. Pozwalało to przeżyć nieco dłużej.

środa, 13 lipca 2011

Interwał III (XVI i pół)

- Zasrany piasek, jebana jego mać – Samuel kuśtykał, mając odparzoną stopę. Był to ból przypominający o sobie z każdym krokiem. Gdyby to porównać do dźwięków, ten z pewnością miałby postać rozdzieranej kartki papieru. Był wykończony, głodny, spragniony i w cierpieniu. Dodatkowo potwornie wkurzał go Mikel, który najwidoczniej doskonale się bawił. Miał dosyć i, gdyby nie jeden, maleńki szczególik, usiadłby i zapragnął umrzeć. Problem polegał na tym, że Mikel machał już strażnikowi K-4 i byłoby to troszkę bezcelowe.
- Uśmiech się, jesteśmy w domu – klepnął go po ramieniu, nie odwracając twarzy w jego kierunku. Była zajęta uśmiechaniem się do jakieś Nomadzkiej cizi. Nie, nie był zazdrosny. Wcale.
- Umrzyj – Zdanie to, a raczej jedno słowo brzmiało ni mniej, ni więcej tak, jakby kończyło się kropką.

poniedziałek, 11 lipca 2011

Interwał III (XVI)

To były męczące dwie godziny spędzone na żmudnym i mało wymagającym zajęciu. Wszystko było w zasadzie zgodne z prawami Murphy’ego, a przynajmniej z tym, który mówił że jeżeli awaria wygląda na niewielką i prostą do usunięcia, to znaczy że nie znamy jej rzeczywistych rozmiarów. W czasie powstawania schronów ogólna tendencją było montowanie kolektorów ruchomych, automatycznie podążających za słońcem. Dawało to doskonałą efektywność w zbieraniu energii, na którą było trochę więcej niż spore zapotrzebowanie. Innym atutem była cena – rynek wtedy był zalany przez tanie (aczkolwiek dobrej jakości) kolektory z Indii, które pełniły funkcję Chińskiej Republiki Ludowej z początku dwudziestego pierwszego wieku, W teorii sprawdzały się znakomicie, tym bardziej że spełniały wszystkie wymogi techniczne i wytrzymałościowe. Późniejszy problem nie miał źródła w sprzęcie. Pola baterii słonecznych były budowane bezpośrednio nad kryptami, często wokół centralnie położonej latarni będącej skrzyżowaniem punktu lokacyjnego z anteną, tworząc okrągłą strukturę otoczoną kordonem z betonowych płyt. Ustawione pod kątem prostym i sięgające średniemu wysokości człowiekowi do pasa tworzyły barierę chroniącą, oddalony od nich kilkudziesięcioma metrami miękkiego spadku na głębokość jakiś dwóch, sprzęt przed wiatrem. Kolektory w dzień zbierały energię na potrzeby bieżące i ładowały gigantyczne akumulatory znajdujące się kilka pięter niżej, które zapewniały elektryczność nocą. W praktyce nikt nie przewidział pyłu wciskającego się w najmniejszą szczelinę i mającego absolutnie wyjebane na to, czy to zad zdziczałego psa czy sprzęt od którego sprawności zależy życie setek osób. Z drugiej jednak strony trzeba pamiętać, że schrony nie miały służyć w nieskończoność, tylko jakieś pięćdziesiąt lat. Miały być czasowym depozytem ludzkości jako takiej, a zamieniły się w dom. Kiepskie miejsce, ale tak naprawdę lepszego nie było.

Mechanizmy (jak i same powierzchnie kolektorów) były systematycznie czyszczone, ale awarie miały miejsce irytująco regularnie. W końcu stały się tak uciążliwe, że zrezygnowano z napraw, zastępując je mało wymyślnym substytutem. Straty w produkcji energii były spore, ale w jakiejś części równoważone przez coraz to silniejsze działanie słońca. Jak dotąd nadal mieli nadwyżki, ale z biegiem czasu dojdzie do tego, że trzeba będzie zrezygnować na przykład z całodobowego oświetlenia niektórych korytarzy czy pomieszczeń albo wprowadzić restrykcje co do jednoczesnego używania urządzeń przez mieszkańców Schronu.

Największym problemem jaki Ino spotkała na swojej drodze była przepalona płytka drukowana, regulująca działanie automatu. To jedna z tych części, które bardzo trudno zastąpić, a tym bardziej naprawić. Po piętnastu minutach bezowocnego wysiłku wrzuciła ją do torby przeklinając pod nosem. Kablami zajęła się jako pierwszymi, bo były najprostsze do wymiany. Niezdatny był rozerwany, dziesięciocentymetrowy odcinek, z którego wystawały miedziane wiązki. Połowy z nich brakowało, więc musiała podmienić ten kawałek, spawając końcówki i wieńcząc swoje dzieło okręceniem łaty grubą warstwą szarej taśmy izolacyjnej. Najgorsze było ręczne kalibrowanie kolektora słonecznego – musiała go rozkręcać i siłą własnych mięśni obrócić go mniej więcej w kierunku południowo – zachodnim, nadając mu odpowiedni kąt względem ziemi. I tak osiem razy, ponieważ elektronika była spalona w całym płacie. I tak była zaskoczona że to to nawaliło. Najdłużej się trzymają kolektory z wewnętrznego pierścienia, najbardziej osłonięte od piasku i pyłu. A ten płat znajdował się na samym skraju i dopiero poważne zwarcie sprawiło, że odmówił dalszej pracy w takiej formie jak do tej pory. Zebrała narzędzia, będąc ciężko zmęczona ręczną kalibracją i przetarła pot z czoła, poprawiając przy okazji latarkę. Miała nadzieję że ten problem ze spięciem nie zniszczył kolektorów samych w sobie i dalej po podłączeniu będą jako tako pracować. Zatopiona we własnych myślach wdrapała się na wał ze sterczącymi betonowymi płytami. Torba wyjątkowo jej ciążyła i boleśnie wrzynała się w ramię. Z westchnięciem podparła się rękoma i usiadła na płycie, rzucając torbę niżej. Miała ochotę pooglądać gwiazdy, dlatego wyłączyła światło. Majtając nogami, z przyjemnością zatopiła się w swoich myślach patrząc na masę jasnych punktów na czarnym niebie. Zdała sobie sprawę, że czegoś jej brakuje, do czegoś tęskni. Westchnęła głęboko, a trwające ułamek sekundy wrażenie ruchu w ciemności utopiło się w marzeniach i jednostajnie rytmicznym bujaniu.

środa, 6 lipca 2011

Interwał III (XV)

Lubiła Adriana, ale dzisiaj była, mimo dobrego humoru, trochę rozdrażniona. Nie bardzo z resztą wiedziała z jakiego powodu. Coś było po prostu nie tak, jak powinno być. W tej chwili w pomieszczeniu znajdował się tylko on i jego śpiący kumpel, którego postanowiła nie budzić. Uśmiechnęła się lekko, spał bowiem z otwartymi ustami, z których ciekła mu cienką strużką ślina. Obrzydliwe – pomyślała widząc ciemną, sporą plamę wilgoci na koszuli strażnika i odwracając wzrok. Pomieszczenie było śnieżnobiałe, przestronne, dzielące się z grubsza na trzy części. Zamknięty, zakratowany depozyt, gdzie przybysze są zobowiązani przechować wszystkie materiały uważane za niebezpieczne, mający osobny zsyp, dokumentację i oko kamery. Centrum monitoringu swoją drogą nie znajdowało się wcale w Portierni (jak to niektórzy złośliwcy zwykli nazywać), ale w kwaterach strażników znajdujących się na tym samym piętrze. Zasada była prosta: broń ma tylko personel danej Krypty i nikt poza nimi. Mniej więcej na środku znajdował się punkt odprawy i rutynowych przeszukań. Miejsce doskonałe logistycznie – jeden strażnik przeszukuje, dwóch lub więcej znajdujących się po przeciwnych stronach w razie problemów strzela. Ściana od wyjścia zbudowana została z grubego, pancernego szkła w postaci lustra weneckiego, włączając w to drzwi. Chodziło o to, żeby strażnicy dokładnie wiedzieli kto lub co jest na korytarzu. Głównymi zabezpieczeniami były dwie pary stalowych wrót grubości w granicach 30-40 centymetrów. Ino wyszła ze strażnicy, wzbudzając swoimi krokami echo w cichym korytarzu. Mniej więcej w ¾ drogi poczuła chrzęst piasku, który nawiany został do tunelu. Na zewnątrz dwóch strażników śmiało się, rozmawiało o głupotach i paliło papierosy. Mimo że nawet to wiązało się z drobnym ryzykiem, człowiek nie jest w stanie siedzieć zamknięty pod ziemią całe swoje życie. Ani nawet dłuższy czas – musi wyjść chociaż na chwilę. Odetchnęła z rozkoszą mroźnym powietrzem i postawiła na chwilę torbę z narzędziami na ziemi. Zrobiła to po to, by oprzeć swoje dłonie o lędźwia i z głośnym chrupnięciem kręgosłupa odgiąć się do tyłu. Chwyciła pakunek i zaczęła wdrapywać się na wzniesienie, gdzie postawione były farmy słoneczne. Szybko odnalazła przyczynę awarii – przerwane kable i uszkodzona elektronika w płacie kolektorów. Wszystkie narzędzia miała przy sobie, więc od razu wzięła się do pracy. Doświadczenie podpowiadało jej, że mniej niż półtorej godziny jej to nie zajmie.

wtorek, 5 lipca 2011

Little changes. Again.

Namaste, Mons. Mała zmiana co do godzin publikacji. Od dzisiaj fragmenty będę wrzucać jakoś godzinę później niż do tej pory, tj. do 21. Zapowiadam też weekendową przerwę wypoczynkową, trwającą od soboty do poniedziałku włącznie. Yo!

poniedziałek, 4 lipca 2011

Interwał III (XIV)

Podeszła pod metalowe kraty oddzielające korytarz od wartowni. Schron był tak skonstruowany, by każdy kto chce wejść lub wyjść, musiał spotkać sie z gromadą uzbrojonych strażników. Był to prosty, działający system zapewniający bezpieczeństwo, ale też kontrolę nad społecznocią Krypt.
- Kto i po co? - Pytanie dobiegło z wnętrza, a osoba która je tak delikatnie zadała była zasłonięta ścianą.
- Cześć, Adrian – Nie spodziewała się żadnego innego przywitania. Nikt przecież nie informuje strażników o łażacych w te i we wte technikach. Przeczesała swoje krótkie, brązowe włosy palcami i poprawiła pasek torby, wrzynający się w jej ciało. Był zdecydowanie za cienki, ale tym zajmie się po powrocie.
- A, Cześć – Chłopak podszedł do krat i mrugnął do Ino. Był wysoki, nosił okulary i długie włosy, związane w kucyk - Czemu tędy? Zwykle wychodzisz przez techniczny – Oparł się o wrota.
- Bliżej. Tym razem padła wiązka mniej więcej nad nami. Nie wiem, może kable się przetarły czy coś – Westchnęła. Zaczęła się też zastanawiać, czy aby na pewno ta droga będzie rzeczywiście szybsza - Albo ta burza spaliła instalacje. Nie mam tak naprawdę pojęcia od kiedy ma miejsce ta awaria. Jeżeli to piorun, to od dobrych czterech dni.
- Nie żartuj. Myślałem że ciągle ktoś nad tym czuwa
- Niby tak, ale od tygodnia dyżur miał Ron. Wiesz, jaki on jest
- Znowu chlał na dziennej warcie? Dziwne że go jeszcze nie przenieśli do Śmieciarzy... - Skrzywił się i zaczął bawić bronią. Chwilę nią pokręcił, po czym zaczął ćwiczyć zapinanie pochwy jedną ręką i bez patrzenia.
- Nie, raczej musi zmienić okulary i... tak, przestać pić – Przed oczami stanęła jej jego wychudzona, wysuszona postać. Na pierwszy rzut oka wyglądał na człowieka, który przeżył i wypił za dużo. Mimo że podchodził ledwo pod pięćdziesiątkę, wyglądał na przynajmniejdekadę starszego - Jest kurewsko dobry w tym co robi, poza tym nauczył mnie wielu rzeczy. Jak na razie jest nie do zastąpienia i wszyscy o tym wiedzą. Nie wyłączając jego samego.
- Trochę się zmienił od śmierci Magdy, co?
- Tylko łeb mu stwardniał. Chyba pije dwa razy więcej co kiedyś
- Straszne... najpierw syn, potem żona. Niesamowity pech. Wyślę kogoś z tobą, będzie bezpieczniej.
- Nie, dzięki. Idę tylko na chwilę a nie chcę wam przeszkadzać – Uśmiechnęła się szeroko, pokazując ładne, białe zęby. Bardzo starała się być miła.
- Żaden kłopot. Zaraz kogoś zawołam – Odwrócił się z zamiarem użycia interkomu, wiszacego parę metrów obok na ścianie.
- Poradzę sobie – Powoli już traciła cierpliwość. Ton, jakiego użyła miał dać delikatnie do zrozumienia, że nie życzy sobie niekompetentnego towarzystwa zadającego masę głupich pytań i patrzącego przez ramię. Do tej pory radziła sobie sama.
- Ale procedury...
- Po prostu otwórz.

niedziela, 3 lipca 2011

Interwał III (XIII)

Szła rozświetloną aleją głównego tunelu, nucąc cicho pod nosem. Nie śpieszyła się, praca nie ma szans uciec i siłą rzeczy musi na nią zaczekać. Ta dzwudziestokilkuletnia dziewczyna była technikiem zajmującym się bateriami słonecznymi. Od jej umiejętności nierzadko zależał los całego schronu. Zdawała sobie sprawę z powagi swoich obowiązków, ale mogła pozwolić sobie na luz. Krypty były uzależnione od słońca, tego samego, które przepędziło ludzi pod ziemię. Niemal całe ich działanie opierało się na energii elektrycznej, produkowanej przez pola kolektorów. Bez niej nie działałyby reflektory, centrum oczyszczania wody natychmiast by przestało pracować, wentylacja by padła. Oczywiście są odpowiednie zabezpieczenia i rzeczy niewymagające prądu, ale nie ma ich wiele. Przyznajmy szczerze – bez elektryczności wszystko by się posypało w ciągu najwyżej kilkunastu godzin, a poziom życia w schronach byłby niewiele większy od poziomu panującego poza nimi.

Nad głową zaszumiał jej wiatrak wentylacji, a twarz musnął kolorowy sznurek, który ktoś przyczepił. Uśmiechnęłą się, mimo że w myślach zadała sobie pytanie, co za debil to zaprojektował. Takie rzeczy nie powinny być odsłonięte, mimo że znajdowały się prawie trzy metry nad powierzchnią wyłożonej płytkami posadzki. O ile była sobie w stanie przypomnieć, to tylko jeden taki niewypał. Podłoga miała przede wszystkim walor użytkowy, co nie znaczy że wyglądała brzydko. Wzór był prosty: jasnoszare, szorstkie płytki po bokach, a na samym środku gruba, pomarańczowa linia ciągnąca się przez całą długość głównej alei, prowadząca do hali handlowej i przyjęć. Dalej, pomiędzy nią a kwaterami strażników wraz ze zbrojownią, znajdowała się klatka schodowa i winda. Żeby się gdziekolwiek dostać, trzeba było najpierw przejść odprawę na początku tunelu, w strażnicy. Mogła użyć wyjścia technicznego, ale musiałaby się później przedzierać przez dobry kilometr baterii słonecznych. Czujniki (w postaci ściany tysiecy czerwonych lampek symbolizujących działanie lub nie kolektorów) które technicy mieli w swoim "gabinecie" wskazywały na awarię całego płata, znajdującego się na samym brzegu od strony wyjścia głównego. Tędy było po prostu bliżej i wygodniej. Nie musiała na przykład włazić po drabinie kilkudziesięciu metrów. Poprawiła torbę z narzędziami, która zsunęła się jej z barku. Zwój kabli miała przewieszony przez tors i nieprzyjemnie odbijał się od jej ciała. Mimo ze lubiła pracować, cieszyła się że to "cholerstwo na górze" psuje się bardzo rzadko.

piątek, 1 lipca 2011

Interwał III (XII)

Nikt nie zadawał pytań o nowych ludzi, którzy pojawili się nagle i znikąd. Mikel i Samuel czuli na sobie kilka uwaznych spojrzeń (w szczególności dzieci), ale nie wyczuwali wrogości. Z jakiegoś powodu każdy, kto zauważył przy nich Nikolaia i Davida może nie dażył ich sympatią, ale z pewnością ich akceptował.
W pewnym momencie za rogu budynku wyszło sześć osób, różnej płci. Od reszty różnili się tym, że posiadali broń. Mikel wyliczył cztery kusze, dwa karabiny i sześć sztuk broni krótkiej, przytroczonej do prawej nogi każdego z nich.
-Najemnicy? - odwrócił głowę w stronę Nikolaia. Nim ten zdążył otworzyć usta w odpowiedzi, ta nieoczekiwanie przyszła ze strony, po której stał David.
-Igor, Mat, Anka, Nina, Peter, Mikel. Bronią nas przed chodzacym i biegającym syfem, ale nie, nie są najemnikami. Są częścią tej Karawany od wielu lat – Mikel odwócił się zaskoczony. Do tej pory tylko stał delikatnie się uśmiechjąc i przysłuchiwał się rozmowom Łowców i Nikolaia. Tym razem jego głos nie był szorstki, przeciwnie, był bardzo ciepły i głęboki. Nie miał niemal nic wspólnego z tonem, który Mikel usłyszał przy pierwszym spotkaniu w piwnicy – Każdy z nas tutaj ma jakieś swoje zadanie wiążące się z tym co potrafi i tym, co jeszcze może. Jedni gotują, inni noszą, jeszcze inni strzelają kiedy muszą. Proste, logiczne i bardzo skuteczne – mrugnął. W międzyczasie grupka stanęła jakieś dwa metry od nich – Co jest? - David zwrócił się ochroniarzy.
-Luźno i spokojnie. Chyba wszystko gotowe, a z tego co się rozglądaliśmy po okolicy można wnioskować że będziemy mieli spokój – Dziewczyna z kuszą roześmiała się – Przedstawisz nas?
-To są Samuel i Mikel. Są z łysym. Chłopcy, Nina – Uśmiechnął się, słysząc protest Nikolaia.
-Domyśliliśmy się. Inaczej by leżeli nadal w piwnicy z nożem w bebechach. Miło was poznać – Wyciągnęła rękę. Pierwszy przywitał się Sam, później Mikel, któremu też udzielił się uśmiech.
-Dobra, reszta później. Wszyscy są? - David splótł ręce na piersiach.
-Tom na chwilę gdzieś zniknął, ale poszedł się tylko odlać i zaraz wrócił. Inna rzecz, że prawie spowodował zawał serca matki swoim zniknięciem – Oparła się o jednego ze swoich towarzyszy
-Zawsze to robi, nie wiem czym tak Marta byłą zaskoczona – Wzruszył ramionami – Niko, pójdziesz z nimi czy zostaniesz ze swoimi chłopakami?
-Poradzą sobie. Myślę żę wszystko gotowe – Poklepał Mikela po ramieniu i podniósł z piasku swój plecak.
Karawany mają luźną strukturę społeczną. Nomadzi uważają się za wolnych i niezależnych więc nie lubią oddawać władzy w jedne ręce, a nawet w kilka rąk. Władza była kolektywna – cała Karawana siadała w jednym miejscu i myślała nad kolejnymi krokami i celami. Nikt nie miał prawa mieć dużo więcej od innych. Była to kontrolowana komuna respektująca własność, rodzina bez więzów krwi, działająca sprzeczność. Tak naprawdę jednyną, niezmienną zasadą było "Nikogo nie zostawiamy". W społeczeństwie, w grupie, znajdzie się czasem ktoś, kto ma większy autorytet od innych. Nie jest ważny powód – może mieć miły głos, może zwykle mówić z sensem, ludzie tego człowieka po prostu lubią lub sprał wystarczającą ilość gęb nie narażając się reszcie. Wśród Nomadów zdażało się to żadko, ale zdażało. Przykładem takiego nieformalnego przywódcy był właśnie David. Nikt nie powiedział głośno, że to on rządzi, nikt go nie wybrał, nie było głosowań i sprzeciwu. Ale kazdy liczył się z jego zdaniem i doceniał trafność nie tyle decyzji, co sugestii dalszych działań.
Rozejrzał się wokół, pobieżnie ogarniając czy wszystko i wszyscy znajdują się mniej więcej na swoim miejscu. Na każdej osobie czy przedmiocie zawiesił wzrok drobną chwilę, aż w końcu spojrzenia jego i Mikela spotkały się. Uśmiechnął się nieznacznie kiwając głową i zasłonił twarz chustą. Z burzy nie zostało ani śladu, a światło gwiazd i księżyca dochodzacego niemal do pełni dawały doskonałą widoczność. Wszystkie lampy i latarki zostały zgaszone już jakiś czas temu, by każde oko miało szansę przyzwyczaić się do nocy. Nomadzi kręcili się już niespokojnie, czekając na sygnał.
-Ruszamy.