Not really familiar with polish? Try >> ENGLISH VERSION << of this site :)

Nowe fragmenty 2 razy w tygodniu

Tych, którzy nie lubią się rozdrabniać, zapraszam na strony zawierające wszystko, co zamieściłem do tej pory (nie liczac biegunek werbalnych). Aktualizacja średnio co tydzień.

Interwał II: Solarium

          Biegli ile sił w nogach nie oglądając się za siebie, nie wiedząc dokładnie w którą stronę. Byle dalej od tunelu, byle dalej od tego... czegoś. Poczucie względnego bezpieczeństwa na równi z brakiem tchu kazało się im w końcu zatrzymać. Nie mieli pojęcia jak długo uciekali, nie byli pewni kierunku. Nie wiedzieli nawet czy nie są nadal ścigani. Jedyne, do czego byli w sposób absolutny przekonani, to fakt że kilka kroków więcej pozwoli im wypluć płuca, a mięśniom popękać ze zmęczenia. Padli na piasek kompletnie wycieńczeni, kaszląc i krztusząc się łykanym chciwie powietrzem. Mike zarył spoconym czołem w piasek i przewrócił się na plecy. Chwilę odpoczywał w tej pozycji mając zamknięte oczy, starając się uspokoić. Otworzył je i milczał przez dłuższą chwilę, świszcząc tylko równomiernie.
- Niesamowite są dzisiaj – mruknął w końcu
- Co jest niesamowite? - Samuel odwrócił głowę w jego stronę. Do tej pory siedząc i zajmując się swoim stanem przedzawałowym nie zwracał uwagi na kumpla. Ten tylko wyciągnął rękę w górę wskazując palcem w niebo. Sam spojrzał nad siebie i zobaczył masę gwiazd. Wypełniały całe niebo swoją obecnością, tworząc wręcz smugi światła.
- Wiesz? Nigdy tak naprawdę na nie nie zwracałem uwagi. Nie tak jak dzisiaj. Nie w ten sposób. – Mike wstał i strzepał piasek z ubrań.
- One nam nie pomogą, Mike... trzeba się zbierać do domu – westchnął ciężko - dobrze by było zdążyć przed tym cholernym wschodem. - Bawił się chwilę drobnymi kamyczkami przesypując je z dłoni do dłoni, będąc jakby nieobecny duchem.
- Pragmatyczny jak zawsze – uśmiechnął się i pomógł wstać Samuelowi. Tamtemu uśmiech wykwitł na twarzy jak grzyb na ścianie w wilgotnym pomieszczeniu – Co?!
- Pamiętasz jak mieliśmy po kilkanaście lat i miałeś na czole tyle syfów że kurwa mać?
- Nie pamiętałem do tej chwili. I co..? - Mruknął wyzuty zupełnie z dobrego humoru. Nie lubił wracać myślami do swojej szczeniackiej młodości. Cieszył się nawet że jest to stan jednorazowy i wybitnie przemijający.
- Wyglądasz podobnie - Samuel wybuchnął śmiechem
- Że cożeszjapierdolę! - Mike dotknął czoła i ruszył wyschnięte już drobinki piasku, które zgodnie z zasadami wszelkiego prawdopodobieństwa wpadły mu do oczu. Chwilę trwało zanim doszedł do siebie pozbywając się bólu i pyłu. Samuel w tym czasie zaczął ogarniać ich obecne położenie. Marnie to wyszło. Nie widział Latarni na horyzoncie, nie rozpoznawał otoczenia.
-Chyba mamy problem, stary.
-Co? Dlaczego?
-Wiesz gdzie jesteśmy? Bo ja nie bardzo. Chyba się troszku zgubiliśmy – Słysząc to Mike zaczął się panicznie rozglądać po horyzoncie szukając znajomego , migającego, czerwonego punktu. Zaklął paskudnie rezygnując z dalszych poszukiwań. Zamiast tego wyciągnął z kieszeni kurtki kompas, a z plecaka pogniecioną, odręcznie nakreśloną mapę. Był z niej całkiem dumny, tym bardziej że spędził dobre kilka godzin odrysowując ją z jedynego zachowanego egzemplarza w bibliotece. Miał tyle szczęścia, że siedział zalakowany w ciemnościach archiwum praktycznie nieruszany przez kilka dekad.
- Przyświeć mi tutaj – Przyklęknął i ustalił front mapy. Czytał ją dobre 10 minut zanim znalazł tunel, w którym byli jeszcze niedawno. Zaznaczył go czerwonym markerem – Zakładając że biegliśmy cały czas prosto, a tak najprawdopodobniej było, to tunel jest gdzieś tam – machnął ręką na wschód – A to znaczy że jesteśmy gdzieś... tutaj? - zdezorientowany zakreślił palcem kółko o promieniu jakichś... dwóch kilometrów. Spojrzał na zegarek – Jest pierwsza dwadzieścia, schron mamy tutaj, na północy. Żeby do niego dotrzeć potrzebujemy jakieś dwie, w porywach trzy godziny. Powinniśmy się wyrobić przed odwiedzinami słoneczka. Dawno się nie zapuszczaliśmy tak daleko. Za parę miesięcy będziemy musieli zacząć planować przynajmniej dwudniowe wycieczki...
          Nie widząc większego sensu zostawać dłużej na samym środku bezludnego zadupia ruszyli w drogę kierując się wskazaniami kompasu. Czekała ich męcząca przeprawa przez kilometry piasku, mając tylko nadzieję że w końcu zauważą czerwone, migające światło Latarni, które sprowadzi ich do domu. Niepowodzenia przybiły ich i wypompowały z sił. Owszem, lubili ryzyko, ale tylko wtedy, kiedy mieli coś do zyskania. Mikel prawie cały czas coś mówił, za to Samuel milczał przez większość drogi, odpowiadając półgębkiem zatopiony w swoich myślach. Cały czas wracał do otwartego bagażnika wraku, piszac coraz to nowsze scenariusze, dochodząc do wniosku że akurat im musiał się zdażyć jeden z tych mniej przyjemnych. Na samą myśl dostawał zimnych dreszczy. Zastanawiał się teraz dlaczego uciekli.
-Co to mogło być? - Odezwał się w końcu, kopiąc jednocześnie kopczyk piasku odrobinkę wyższy od pozostałych wzbijając tuman kurzu przed sobą.
-Gówno mnie to obchodzi. Musiało być wielkie, straszne i z wielkimi zębami. Pełno tego teraz. Widziałeś te oczy? Kurwa, jeszcze jak zawarczało to aż stopami wibracje poczułem – dla niego to brzmiało ni mniej, ni więcej jak śmierć w przepastnej szęce uzbrojonej w ogromne kły.
- Nie tylko ty... Ale może by nie podeszło?
- Podeszłoby, podeszło. Wiesz, ja nie zawsze muszę widzieć coś, żeby wyrobić sobie zdanie. To coś było cholernie niebezpieczne, pewnie głodne. A nawet jeśli nie – takiego chuja a nie mam ochoty wracać tego sprawdzić. - ułożył ręce w z lekka obelżywy sposób ukazujący długość zwisu w postaci gestu niejakiego Kozakiewicza i rzucił trzymanym przez siebie od dłuższej chwili kamieniem w resztki wysokiej lampy. Prawie trafił.
- Noo... jak błysnęło ślepiami w ciemności to myślałem że już po nas... -Samuel skrzywił się na samą myśl o tym.
- Ale żyjemy i tego się trzymajmy, okej? Ciekawe co jeszcze nas czeka – ściągnął chustę z ust i nosa, splunął w bok po czym odpalił kolejnego papierosa
          Samuel musiał przyznać mu rację, mimo że nigdy tego chętnie nie robił. Najbardziej jednak na wątrobie mu leżała ta cholerna skrzynka z narzędziami, którą znaleźli w bagażniku zaraz obok zdechłego koła zapasowego. Mało spektakularny łup, ale łatwy do spieniężenia. I zawsze mile widziany.

          Powierzchnia jest jest bezpieczna. Dlatego wasi rodzie nie pozwalają wyjść poza schron, czy wam się to podoba, czy nie. Nie musi, oni was chronią. Tak naprawdę każdy nieuważny krok może się skończyć tragicznie. Wszystkie zwierzeta wychodzą ze swoich kryjówek nocą, a tylko nocą jesteśmy w stanie wytrzymać więcej niż pięć, dziesięć minut na powierzchni bez poparzeń. Nie patrzysz pod nogi – możesz zostać poczestowany świeżym jadem prosto od skorpiona. Jeżeli nie macie wysokich, mocnych butów to bez problemu przebije materiał i waszą skórę. Ukąszenie może nie zawsze jest śmiertelne bezpośrednio. Ale ból, opuchlizna, czasami okresowy paraliż na środku pustkowii zwykle kończą się tragicznie. Kiedy masz pecha i uczulenie – dostajesz drgawek albo zaczynasz się dusić. Jak by wam to opisać... to tak jakbyście upadli na plecy z dużej wysokości. Albo jakiś tłuścioch usiadł na klatce piersiowej. Trwa to długo, a ty krztusisz się i łapczywie łykasz powietrze jak wodę. Jeden z moich znajomych Nomadów w ten sposób zginął. Niedługo przed świtem dorwał go skorpion, ból go zdezorientował i przytępił zmysły. Nawet nie wiedział, kiedy wstało słońce, a wtedy było juz za późno. W nocy jest bardzo zimno, ale to się zmienia szybciej niż jesteś w stanie wypić butelkę wody. Słońce wschodzi i przemienia powierzchnię w piekło zabijające chyba każdy żywy organizm który przegapił ostatnie ostrzeżenie pod tytułem "robi się jasno".

          Po dobrej godzinie ciągłego marszu zwykle po kostki w piasku mieli ochotę umrzeć. Jest to bowiem jedna z tych najbardziej męczących, mozolnych i kurewsko nudnych czynności, jakie można sobie wyobrazić. Sam i Mike lubili ją porównywać do wykładów na temat pieczarek w Schronach. W gruncie rzeczy mało praktyczne i do odbębnienia, jednak konieczne. Tak naprawdę sprowadzało się to wszystko do stwierdzenia "kochajcie pieczarki (i tych którzy je dla was hodują)" lub, w przypadku Łowców, "kochajcie drałować przez pustkowia z piaskiem między palcami stóp". Większość Zbieraczy reagowała alergicznie na samą myśl i o jednym, i o drugim. Nazwijmy to delikatnie przesytem. 
- Mike? - Samuelowi zabrało dobre dwie godziny nim odezwał się od ostatniej wymiany zdań. Najwidoczniej było to warte wzmianki.
- Co jest? - Mikel zaczynał już dyszeć, trudem podnosząc grzęznące w piasku nogi i przesuwając je do przodu chyba już tylko siłą woli. Był zmęczony i głodny. Marzył o dotarciu do K4, szybkim prysznicu, kolacji i swoim łóżku. Nadludzkim wysiłkiem zmuszał się także do nie patrzenia na zegarek. Zrobił to, wydawałoby się, wieki od ruszenia w drogę prawdopodobnie powrotną, a według czasomierza nie minęła nawet minuta.
- Widzę Latarnię – znaczyło to dwie rzeczy: że poszli w mniej więcej dobrym kierunku i że zostały im dobre półtorej do dwóch godzin drogi. Ale i tak powinni zdążyć przed świtem mając jeszcze zapas wolnego czasu.
- Gdzie? Nie widzę...
- No tam, o – wskazał ręką kierunek – Możesz nie widzieć, bo akurat zrobiło się... jaśniej? - Obydwaj mieli głowy owinięte chustą w ten sposób, ze odkryte były tylko oczy. Przez to nie widać było wyrazu ich twarzy, jednak na pewno nie wyrażały w żaden sposób radości. 
- Niemożliwe, przecież jest... - Mikel spojrzał przerażony na zegarek - pierwsza dwadzieścia. Kurwa...
- ...Mać.

          Nie mieli wiele czasu na kłótnie, wzajemne obrzucanie wyzwiskami czy pretensje o zegarek. Musieli znaleźć kryjówkę, teraz, zaraz. Wschód słońca jest tak samo piękny, jak niebezpieczny. Byli jak czarne zarysy na tle czerwonej łuny, rozpaczliwie szukające miejsca, w którym można przeczekać dzień. Czerwień przeszła w intensywny pomarańcz, a oni nadal byli odkryci. Szli bardzo szybko, ale nie biegli. Oszczędzali siły na wypadek, gdyby ich wybawienie zależało od kilkuminutowego sprintu w pełnym słońcu. I, zdradzę wam już teraz, to była dobra, przekalkulowana decyzja. David w chwilowym przypływie zdrowego rozsądku wyciągnął mapę i zaczął szukać najbliższych miejsc, które pozwoliłyby im przeżyć. Samuel, znając swojego przyjaciela od wielu lat, miał nadzieję że mu się wybitnie nudziło w czasie, kiedy ją odrysowywał. Najmniej oddalona była szara kropka oznaczona dwoma pochyłymi kreskami i apostrofem. Nie mieli pojęcia, co to mogło oznaczać, jednak zboczyli z trasy do K4 modląc się żeby ten ślepy strzał okazał się celny.


          Promieniowanie słoneczne bywa zabójcze razem z niesamowitym gorącem panującym na pustyni. Bardzo łatwo się zgubić, jeszcze łatwiej się odwodnić. Przed Upadkiem dorosły człowiek potrzebował jakiś sześciu litrów wody by przeżyć dzień na pustyni za dnia. Bez dostępu do wody wystarczały jakieś dwadzieścia cztery godziny by nieodwracalnie się odwodnić. Objawy najgorszego kaca jakiego można sobie wyobrazić są tylko nieistotnym preludium do prawdziwego cierpienia. Skurcze mięśni, pękająca skóra, drgawki, utrata mowy, delirki. Nie wiesz co się dzieje wokół ciebie, nie panujesz nad własnym ciałem. Puchnie ci język i krztusisz się suchym powietrzem przez brak śliny. W końcu – robi ci się wszystko jedno, padasz na ziemię i czekasz na śmierć, która przychodzi bardzo szybko i niemal niezauważalnie. Jak wybawienie od pustyni. Tak było jakiś wiek temu. Teraz, nie ważne czy masz na sobie ubranie czy nie, po kilkunastu minutach od świtu lub tylko kilku w okolicach południa czujesz, jak skóra chce znaleźć się w innym miejscu, w najlepszym wypadku zaczerwieniona i rozgrzana. Zostaniesz dłużej to się dosłownie usmażysz. Piętnaście minut wystarczy, żeby pojawiły się bąble z płynem surowiczym. Po dwudziestu zostaną ci na zawsze paskudne blizny. Dwadzieścia parę – zacznie ci pękać skóra i zaczniesz ślepnąć. Nikt nie przeżył więcej niż pół godziny. Albo go wykończyło słońce, albo padał martwy po kilku dniach przez promieniowanie. Ciało odchodzi od kości, a na skórze pojawiają się czarne jak smoła plamy. Umiera się w mękach i praktycznie bez żadnych szans na wyzdrowienie. Powierzchnia to nie plac zabaw. 

          Tak. Samuel i Mikel doskonale wiedzieli co ich czeka jeżeli się nie pośpieszą.

          Biegli dobre pięć minut, czując jak ich ciała nagrzewają się i palą mimo ubrań, które mieli na sobie. Każda komórka ich ciała przypominała im, że jeżeli zostaną na słońcu – zginą. Cel był jasny: majacząca na tle rozgrzanego piasku pół-sferyczna, szara bryła betonowego bunkra. Mieli sporo szczęścia. Jeżeli tylko udałoby im się dostać do środka, byliby w idealnym miejscu dla przeczekania dziennego piekła. Gruba warstwa betonu sprawia, że we wnętrzach panuje przyjemny chłód. Po kolejnych dwóch, może trzech minutach sprintu dopadli do półotwartego przedsionka prowadzącego prosto do grubych metalowych drzwi. Upadli półprzytomni na piasek, schronieni bezpiecznie w kojącym cieniu. Spojrzeli na siebie i bez słowa stuknęli się zaciśniętymi pięściami. W miejscu w którym byli wcale nie było specjalnie chłodniej. Chroniło ich tylko od bezpośredniego wystawienia na słońce, a nadal było cholernie gorąco. Mogli pozwolić sobie na chwilę słabości pod tytułem zarycie twarzą w piach i nieskuteczne próby wyrównania oddechu, ale musieli w końcu dla własnego bezpieczeństwa znaleźć się w środku. Dlatego też Samuel w końcu wstał, podszedł kilka kroków wgłąb i obejrzał wejście. Mikel, nadal siedzący pod ścianą i dochodzący do siebie, usłyszał jedno po drugim: jęk i niezidentyfikowane słowo, które musiało być co najmniej wulgarne. Siłą rzeczy zmusił się do wstania i zajrzenia przyjacielowi przez ramię.
Wielkie, ciężkie, pancerne drzwi bunkra były nieznacznie uchylone.

          Z wyraźnym wahaniem uchylili drzwi, starając się ostrożnie zajrzeć do środka. We wnętrzu panowała kompletna ciemność, rozrzedzana jedynie światłem dostającym się przez utworzoną szparę. Ich przezorność miała uzasadnienie. Gabaryty tych drzwi sprawiały, że mogły zostać otworzone tylko przez człowieka. I bez znaczenia czy stało się to przed chwilą czy pięćdziesiąt lat temu – mogli sporo ryzykować wchodząc ot tak. Coś tam mogło wejść, szukając tak jak oni schronienia. Albo, co gorsza, ktoś. Zaszczute zwierzęta będące w swojej kryjówce bywały niebezpieczne. Ludzie bywali bezpieczni.
-Jebać to – Zwyczajowo te słowa i zachowanie powinny należeć do Mikela, jednak ten stał jakieś pół metra dalej niż przed momentem, zaskoczony i odepchnięty na bok. Zszokowany patrzył tylko jak Samuel przyświecając sobie latarką ręczną wpycha bark między beton a stal i, używając całego ciała, otwiera drzwi na tyle, by można było wejść do środka. A potem, olewając cały zdrowy rozsądek, wsuwa się cały.
- Oookay? - Mikel obiecał sobie, że wymyśli coś mądrzejszego. Ale za chwilę. Teraz był zajęty kręceniem głową z niedowierzania i robieniu tej samej głupoty o jego przyjaciel. W momencie, kiedy wszedł do środka, wszystkie jego wątpliwości wyparowały jak pot i łzy na tym cholernym słońcu. Różnica temperatur była ogromna. Wnętrze bunkra było orzeźwiająco chłodne i wilgotne, mimo że lekko zatęchłe i trącące kanałami. Mikel uznał, że do tego da się przyzwyczaić – Dobra, jeżeli coś ma mnie zeżreć, to tylko tutaj. Ja się stąd nigdzie nie ruszam – swoje słowa zaakcentował rzuceniem plecaka pod ścianę i, dosłownym, przyklejeniu się do ściany. Dopiero wtedy doszło do niego, jak bardzo przepocone są rzeczy, które miał na sobie. Zaczął przypuszczać nawet, że można je zacząć najzwyczajniej w świecie wyżymać.
Mniej więcej w tym czasie Samuel rozglądał się po pomieszczeniu. Specjalnie dużo do oglądania nie było – gładkie, betonowe ściany ograniczały półkolistą przestrzeń o promieniu jakichś trzech, może czterech metrów. Sufit w najwyższym miejscu nie mógł mieć więcej jak trzy metry. Nie było żadnych okienek czy lamp. Kompletna ciemnia. Na samym środku znajdował się żeliwny, wyglądający na ciężkiego do ruszenia, okrągły właz do kanałów.
          Zrzucili z siebie przepocone rzeczy, zostając w samych spodniach i butach. Skóra na ich plecach była czerwona, nagrzana od słońca piekącego ich tyłki jeszcze chwilę temu, a jednocześnie spierzchnięta od wilgoci ubrań. Mokre od potu kurtki, t-shirty i chusty rzucone zostały na jedną kupkę pod ścianą, a przyjaciele wzięli się do łagodzenia oparzeń. Nazywając to wprost, przykleili się do betonowych ścian bunkra, chłonąc ciałem chłód. W duchu dziękowali losowi, że nikt tego nie widział. Zdawali sobie sprawę, że wyglądało to co najmniej dziwnie. Gdy poczuli ulgę, Mikel wyciągnął dużą, plastikową butelkę pełną wody i wypił większość. Resztę wylał sobie na głowę, przy okazji przemywając twarz ręką.
- Nie powinno się tak pić, Mikel. Możesz dostać szoku albo w najlepszym wypadku zaraz pójdziesz się odlać – wyciągnął swoją manierkę i wziął kilka drobnych łyków. Po tym umył twarz i ręce, ostrożnie dawkując wodę. Stoją już, podszedł do ściany i podniósł rzeczy, kierując się ewidentnie na zewnątrz
- Mhm- odpowiedział przełykając ostatnią odrobinę wody, która zachowała się w butelce – co robisz?
- To musi wyschnąć, nie? Jak wyrzucę ciuchy na zewnątrz to w ciągu kwadransa będą jak pieprz.
- Albo pył – mruknął pod nosem Mikel – Myślę że przyda nam się tutaj więcej światła – Podładował reflektor i podstawił go do ściany. W ten sposób jako tako rozświetlił cały bunkier. Było to więcej niż półmrok, ale nijak nie dałoby się powiedzieć, że jest jasno. Sam zdążył już wrócić do środka, przymykając troszkę drzwi bunkra, wcześniej rozrzucając ubrania na piasek blisko słońca, ale jednak nadal w cieniu przedsionka.
- No, to mamy trochę czasu zanim to dziadostwo dojdzie - Stanął dwa metry przed Mikiem i spojrzał na niego dziwnie przejmująco - Nie ruszaj się.
- Dlaczego?
- Nawet nie waż się drgnąć. Zaraz za tobą jest jest największy pająk jakiego w życiu widziałem
- Sam? Co ty robisz? - Mikel siedział jak sparaliżowany. Miał wrażenie, że zaraz mu serce też przestanie bić.
- Ani... drgnij... - Poruszając się najciszej i najwolniej jak potrafił, zgięty wpół, przeszedł za przyjaciela – Kurrrwa mać! - rzucił w "panice" i z dziką radością dźgnął go lekko zaostrzonym patykiem prosto w gołą skórę talii.
- Aaaaaaaa!!!! - Mikel z wrzaskiem rzucił się do przodu, lądując kawałek dalej na twarzy. Chwilę zajęło nim odważył się podnieść na rękach i usiąść.
- To za to, że nie nakręciłeś zegarka – Dał mu jeszcze otwartą dłonią przez łeb. Nie mocno, ale odczuwalnie.
- Dupek – fuknął na przyjaciela rozmasowując łokieć, którym ze strachu przywalił w betonową podłogę. Odwrócił się i nie odzywał przez dłuższą chwilę – Zabiję cię kiedyś
- Już dzisiaj próbowałeś. No, już, nie bocz się. Jesteś głodny? - Samuel grzebał w plecaku sprawdzając co mieli.
- Nie. Za to mi się pęcherz odezwał przez ciebie – Zrobił minę smutnego szczeniaczka. I przeciągnął tak, się aż mu w kręgosłupie strzeliło.
- To co robimy?
Praktycznie jednocześnie spojrzeli na właz kanałów, wpadli na pomysł, i spojrzeli na siebie z dzikim uśmiechem. Już wiedzieli, co będą robić i, przynajmniej w tym przypadku, nie musieli używać słów.

          -Ciemno jak w dupie – skwitował Samuel wkładając głowę przez właz – I trochę śmierdzi
- Dziwne gdyby nie śmierdziało – Mikel dopasował latarkę czołową do swojej głowy i włączył ją. Snop światła kierujący się tam gdzie aktualnie była skierowana głowa, był całkiem satysfakcjonujący. Wstyd przyznać, ale to był pierwszy raz, kiedy zdecydował się jej użyć w warunkach polowych. Na razie spełniała swoje zadanie całkiem dobrze.
- Bierzesz tę? - Usiadł w kucki przed dziurą, zaraz obok żeliwnego włazu. Pozwolił się nim zająć Mikelowi i jego wiernemu Badylowi. Ta kombinacja sprawdzała się znakomicie przeciwko większości zamkniętych lub zabezpieczonych zamków czy drzwiom. Jego kumpel bawił się też wytrychami z całkiem niezłym skutkiem, jednak, powiedzmy sobie szczerze, rzadko kiedy mógł w pełni wykorzystać swoje talenty. Mikel, lubujący się w jakiś dziwnych językach, zamykał swoje umiejętności w określeniu „Low-tech hacking”. Cokolwiek to miało oznaczać.
- Tia. Nie biorąc pod uwagę nasze doświadczenia z przeciągu dwudziestu czterech godzin, wolę nie mieć na dole wielkiego, ciężkiego reflektora w łapie, kiedy będę musiał nagle zmienić swoje położenie o jakieś kilkadziesiąt metrów w ciągu sekundy – Nie był zgorzkniały. Nie był także pesymistą. To był zdrowy realizm i znajomość realiów – a ty?
- Chyba zaryzykuję – Samuel zaczął kręcić korbą ładując baterie; W tym czasie Mikel podszedł do włazu i spojrzał w dół. Drabina wyglądała tak, jakby w ogóle nie obchodził jej upływ czasu. Solidna, metalowa konstrukcja powinna bez problemu wytrzymać ich ciężar. Droga w dół była długa i potencjalnie bolesna w przypadku poślizgnięcia się. Dobre parę metrów od jego twarzy znajdowało się dno kanałów. Z tego co widział, nie było tam wody, co najwyżej wilgoć, stąd ten zapach. No i wyglądało całkiem bezpiecznie.
- Dobra. To kto pierwszy?- Spojrzał na Samuela, który, oślepiony wiązką światła skierowaną prosto w jego twarz, jęknął i zasłonił oczy dłońmi.

- Jak wyglądali? - Adam wbił swoje niebieskie oczy w starca. Miał dużo pytań, a do tej pory starał się nie przerywać czy przeszkadzać. Wyobrażał sobie ich wygląd, ale chciał wiedzieć, jak było naprawdę. I jak bardzo się pomylił.
- Normalnie. Głowa, ręce, tułów, takie tam – machnął ręką
- Przecież wie pan o co mi chodzi...
- Samuel i Mikel byli do siebie podobni. Z tym że jednocześnie różnili się wszystkim. Jak by wam to opisać... Byli przyjaciółmi których łączyło wszystko, a jednocześnie dzieliła przepaść. W wypadku fizyczności – byli dobrze zbudowani, z tym że Mikel był większy. Pomijając fakt, że był o kilka centymetrów niższy od Samuela. Obydwaj na swój sposób przystojni – skręcił kolejnego papierosa i wetknął go sobie do ust – Samuel zwykle był gładko ogolony, Mikel wręcz przeciwnie, tylko kilka razy w życiu nie miał brody czy czegoś podobnego. Pierwszy miał dosyć długie włosy, drugi albo robił się na łyso, bardzo krótko, albo jego wygoloną glacę przecinał krótki irokez. Masz już jakieś wyobrażenie?
- A jak byli ubrani?
- Mówiłem już. Nie słuchałeś – Odpalił i zaciągnął się dymem. Przez chwilę miał ochotę dmuchnąć nim w stronę dzieciaka, ale przeszło mu. Młody po prostu jest zainteresowany tym, co mówi.
- Słuchałem
- Nosili się podobnie, piaszczyste pustkowia nie są dobrym miejscem na różnorodność w tej kwestii. Wysokie wojskowe buty pustynne z półpłaską podeszwą chroniące przed zapadaniem się w piasek i żądłami skorpionów. Lekkie spodnie z kieszeniami po bokach. Najzwyklejsze t-shirty, czasami wełniany sweter. I na to kamizelki z dziesiątkami schowków i płaszcze w jasnych kolorach. Dodaj do tego chusty, które nosili zawiązane na szyi albo na głowie, na modłę Nomadów.
- Jaką?
- Obwiązywali sobie nimi głowę tak, że tylko oczy było widać. Mieli jeszcze plecaki, a Mikel dodatkowo nerkę przytroczoną do paska. Zaspokoiłem twoją dociekliwość w wystarczającym stopniu? Mogę kontynuować? - starzec westchną ciężko
- Co było na dole? - Adam zaczął się kręcić
- Zaraz się dowiesz. Nie mając nic lepszego do roboty zeszli do kanałów mając nadzieję, że przerwą pasmo niepowodzeń ciągnące się od dobrych kilkunastu godzin...

          - Dlaczego znowu to ja muszę ryzykować swoim dupskiem? -Mikel zadał to pytanie w momencie, kiedy postawił stopę na pierwszym możliwym szczeblu drabiny, licząc od góry. Zwykle mądre pytanie zadawane są już po fakcie.
- Bo jest większy i więcej zniesie. Poza tym zapomniałeś nakręcić swój jebany zegarek – Spojrzał z góry na swojego przyjaciela mając paskudny uśmiech na twarzy. Tak, niewątpliwie sprawiała mu przyjemność nader korzystna sytuacja, do której doprowadziło zapominalstwo Mikela. Wszystko wskazywało na to, ze zamierzał korzystać z tego ile tylko mógł.
- Będziesz mi to wypominał do końca życia? - Nie było wyjścia. Już zaczął schodzić. Powoli, nie śpiesząc się zbytnio, dokładnie ważył kroki. Drabina może i wyglądała na zachowaną w dobrym stanie, ale nie zamierzał ryzykować. Stopy kładł po bokach, tak aby żaden szczebel nie załamał się pod jego ciężarem, powodując przykre konsekwencje polecenia prosto na pysk witając beton.
- Jeżeli mamy zamiar żyć jeszcze jakieś dwa tygodnie to tak. Przynajmniej dopóki mi opalenizna z pleców nie zejdzie będę ci to wypominać przy każdej okazji.
- Zapomnisz w ciągu dwóch dni – Zadudnił będąc mniej więcej w połowie drogi.
- Myślę, że ból spalonej skóry będzie mi o tym skutecznie przypominał. Złaź szybciej – Splótł ręce na piersi, wybijając prosty rytm stopą.
- Lezę jak mogę – fuknął i zeskoczył z drabiny mając jakieś półtorej metra do jako takiego gruntu. Upadł miękko, uginając kolana i podpierając się ręką. Zrobił to nadzwyczaj cicho, jednak nawet to poniosło się echem. Będąc na dole miał szerszą perspektywę na kanały. A przynajmniej na to, co bombardował światłem latarki – Czysto, złaź – I dopiero wtedy rozejrzał się, szukając potencjalnych zagrożeń. Miejsce, do którego zeszli, miało tak naprawdę tylko jedną drogę. Alternatywą była tylko ślepa uliczka długości jakiś dwudziestu, trzydziestu metrów i kończąca się solidnymi kratami. To zdecydowanie ułatwiało sprawę. Pierwsze słowa, jakie Samuel usłyszał lądując na dole miały mniej więcej sens „czekaj tu
- Mike, co ty kurwa robisz i gdzie idziesz? - W momencie, kiedy już miał ruszyć za nim, przyszła odpowiedź w postaci dźwięku rozpinanego rozporka i ordynarnego lania po ściance. Samuel słysząc to odwrócił się, siląc się na okazanie zainteresowania ciekawym zjawiskiem zakwitu czerwonych glonów na suficie kanałów.
- No przecież mówiłem że tak będzie – westchnął, mówiąc pod nosem sam do siebie.
          Mając małe pole do popisu w tej kwestii, ruszyli przed siebie wgłąb korytarzy. Gdyby nie ich latarki, panowałaby absolutna ciemność. Niepewność tego, co się za chwilę zobaczy, wzbudzała w nich nerwowość. Klimatu dopełniało jeszcze to, że każdy, nawet najlżejszy krok był słyszalny. Martwa cisza dorównywała swoim natężeniem jedynie ciemności, była wręcz nieznośna. Powoli dochodzili do momentu, w którym własny puls rozsadzał bębenki, ale Samuel zaczął cichutko nucić. W normalnych okolicznościach zostałby zlinczowany przez Mikela, ale tym razem był mu niemal wdzięczny. Mimo że kaleczył dźwięki w sposób niewyobrażalny.
- Mikel, czujesz to? - Zatrzymał go nagle wyciągnięciem ręki, przygarbiając się lekko i wciągając powietrze nosem krótkimi, silnymi seriami.
- Śmierdzi. I co? - wzruszył ramionami. Nic nowego, zdążył się już prawie przyzwyczaić do kanałowego aromatu – Chociaż... Śmierdzi inaczej niż przy włazie. Tam waliło stęchlizną, tutaj czymś...
- ... innym. Tak, masz rację. Idziesz przodem, mistrzu.
- Ale...- W tym momencie Badyl przewędrował za pomocą rąk Samuela z Mikelowego plecaka do rąk właściciela, a jego ciało zostało sztucznie wprawione w ruch. Przeklinając cicho i mając metalowy pręt w rękach wychylił się za zakręt. Doskonale wiedział, że cokolwiek śmierdziało, jeżeli miało oczy lub uszy: musiało wiedzieć że się zbliżają już kilka minut wcześniej – A może po prostu stąd wyjdziemy? - syknął lekko odwracając głowę w bok, tak aby Sam mógł usłyszeć
- Taki wielki, a pipka. Z drogi – Miał już wyrwać Badyla z rąk przyjacielowi
Mikelowi, urażonemu do głębi, wróciła szczątkowa odwaga i zaniknął ostatni bastion zdrowego rozsądku. Lekko przykulony przeszedł za róg i oświetlił małe rozszerzenie kanałów z nieświeżą zawartością. Sam zauważył, że aż się wzdrygnął i schował w sobie. Mikel nie uciekał, więc było bezpiecznie. Dlatego przeszedł obok niego i spojrzał na to, na co jego przyjaciel. Mniej więcej w połowie pomieszczenia, w snopie światła latarki, leżał ludzki szkielet.
          Sam minął Mikela, wyrywając mu Badyla z rąk i rozglądając się wstępnie po pomieszczeniu. Prowadziły z niego trzy drogi: ta, którą weszli, zakratowana dziura ściekowa o szerokości najwyżej metra, znajdująca się kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą na ścianie w głębi i korytarz pod lekkim kątem w dół, kończący się zakrętem w lewo. Kości były rozciągnięte na plecach, w nieco dziwnym kształcie. Wszystkie znajdowały się na swoim miejscu, były jedynie przerażająco gładkie. Samuel podszedł do szkieletu i usiadł w kucki przyglądając się mu. Przez chwilę grzebał, za pomocą łomu odsuwając strzępki ubrań, które zostały na kościach. Zastanawiało go, dlaczego część z nich leży nawet kilkanaście centymetrów od reszty. Szmaty ogólnie wyglądały na bardzo zniszczone. Potencjalna odpowiedź nasunęła się sama – zakratowany ściek był mniej więcej na wprost od niego. Możliwe że jednak raz na jakiś czas zbiera się woda i spływa prosto przez miejsce, w którym leżał denat. To mogło tłumaczyć i przesunięte strzępy materiału, i wygładzone kości bez śladu tkanki czy mięśni. Poza tym – nie wiadomo ile mógł tam leżeć. Logika podpowiadała, że całkiem długo, ale kości wydawały się niepokojąco... świeże. Być może przez wilgoć panującą pod ziemią.
- Spadajmy stąd, Sam. Nie podoba mi się tutaj, a w dodatku mamy trupa
- Wydawało mi się że ci nie przeszkadzają. Chwilę temu bawiłeś się jakimś w samochodzie – rzucił, nie odrywając wzroku od szkieletu i okolic.
- Przeszło mi, to było głupie i żałuję. Możemy iść? Nie chciałbym skończyć tak jak ten gość – coś sprawiało, że Mikel najzwyczajniej się bał. Jakiś mały, istotny szczegół który wychwycił, ale jeszcze nie zidentyfikował.
- Jeśli chcesz sobie strzelić w łeb. W w czaszce jest dziura po kuli, facet popełnił samobójstwo. Rewolwerem, który leży zaraz obok – trącił Badylem broń - Ciekawe czy działa... - Samuel wziął go do ręki i wstał. Pierwszy raz miał coś takiego w garści i był zaskoczony ciężarem. Myślał, że będzie dużo lżejszy. Wszystko mu przypominało, że to nie zabawka, tylko śmiertelnie niebezpieczna broń. Wyprostował rękę, za cel obierając korytarz w dół. Poczuł jak napinają mu się mięśnie, nienawykłe do trzymania tego typu rzeczy. Zafascynowany skupił się, starając się uspokoić drżenie. Mikel zatopiony był w swoich myślach i zanim się zorientował, było już trochę za późno. Widząc co zamierza, natychmiast pożałował swojego zawieszenia.
- Sam, kurwa, odłóż to gówno bo...
          Świat zamarł, jakby przystanął na chwilę by zobaczyć co się tutaj wyprawia. Grobową ciszę, jaka nastała, przeszyło wbijające się w mózg, z pominięciem wszelkich zmysłów, metaliczne kliknięcie. Ta komora była na szczęście pusta. Samuel, widocznie niemile zaskoczony tym faktem, zamierzał spróbować ponownie. Ale tym razem Mikel był świadomy otoczenia, tak samo jak potencjalnego zagrożenia.
- Jesteś idiotą. Masz szczęście, że ci ręki nie urwało – wyrwał mu rewolwer, zabezpieczył go i otworzył bęben. Jeden, jedyny pocisk znajdował się w następnej komorze. Wyjął delikatnie kulę i położył w kącie, przy ścianie – nie wiadomo ile to tutaj leżało, w wilgoci i chłodzie. To nie są dobre warunki do przechowywania broni, Sam – odkładając zawilgotniały pocisk przypadkiem oświetlił róg pomieszczenia, który, zdawało mu się, na pewno sprawdził. Nie pierwszy i nie ostatni raz – mylił się. W kącie od wejścia leżały dwa pakunki, sporej wielkości – Ty, patrz na to – wskazał palcem i natychmiast podszedł.
Był to stary, trochę podarty i łatany plecak z materiału, chyba koloru khaki. Ciężko było stwierdzić przez warstwę brudu i całkiem posunięte wypłowienie. Zaraz obok leżał zwinięty w rulon gruby, tekturowy karton, totalnie nasiąknięty i niemal rozpadający się przy dotyku. A wewnątrz niego – zniszczony śpiwór. Mikel nie miał zamiaru go rozwijać. Nieprawdopodobnie śmierdział jeszcze spakowany, więc stwierdził że fetor mógłby go nawet pozbawić przytomności.
- Nie wiem, czy gość srał do tego śpiwora czy to tylko naturalne aromaty naszego martwego przyjaciela. Chyba nie chciałbym go spotkać żywego – Skrzywił się. Węch był przyzwyczajony do braku wygód w kanałach, ale to co teraz czuł biło wszelkie rekordy. Mając ciarki z obrzydzenia delikatnie przesunął nogą „posłanie” spory kawałek dalej. Był absolutnie przekonany, że nie gnijące ciało sprawiło okropny smród pomieszczenia, ale właśnie to polowe łóżko. Mając względy komfort oddalenia od toksycznych wyziewów, skupił się na plecaku. Istniała szansa, że gość miał parę przydatnych fantów, a nawet był Szperaczem z innego schronu. Z tym że Mikel raczej by w tym wypadku użył określenia Szczur.
W chwili, gdy już miał się dobrać do plecaka, usłyszał coś na wzór chrobotania, dochodzące z głębi opadającego w dół tunelu. Mikel natychmiast odepchnął plecak na miejsce, opierając go o ścianę kanałów. Bezpieczeństwo ponad wszystko, fanty mogą poczekać – przekonywał sam siebie w duchu, mając szczere wątpliwości co do zasadności swoich działań. Mniej więcej w momencie, kiedy wyprostował kolana i obrócił wzrok (i latarkę) w kierunku szmerów, obydwaj Szperacze usłyszeli ruch. Nie potrafili ustalić, co to mogło by być. Domyślali się, że nie było to bardzo duże. Dźwięki, mimo że zniekształcone przez roznoszenie się po kanałach i nakładanie się, były w miarę ciche. Obawiając się o swoją przyszłość, obydwaj skierowali się do korytarza. Od samego początku wydawało im się to złym pomysłem, ale coś niezrozumiałego pchało ich do przodu, krok po kroku.
- Mówię ci, tym razem zginiemy. Nie wiem nawet dlaczego jeszcze nie jesteśmy na górze - szepnął
- Nora nas wezwała, nie słyszałeś jej szeptów? - Mikel nie odwrócił głowy w stronę przyjaciela. Po prostu wyszeptał to w eter.
- Mike? - Samuel, przerażony i zdezorientowany, spojrzał na swojego przyjaciela nie mając pojęcia o czym on mówi.
- Jaja sobie robię, pojebie. Przecież to ty nas tutaj ściągnąłeś. Ja bym tylko wziął ten plecak i polazł z powrotem, tam gdzie bezpiecznie – Był zły. Powoli to wszystko przestawało być jakkolwiek zabawne – i nie, nie spojrzę na ciebie, bo znowu oślepniesz. Spójrz...
          Na dole, przy samej zewnętrznej ścianie zakrętu, biegał w kółko szczur. Z tej odległości powiedzieć o nim tylko tyle. Żył, poruszał się, hałasował, najprawdopodobniej coś przeżuwał. Od szczura dzieliło ich miej więcej pięćdziesiąt metrów.
- Patrz na tego pchlarza – warknął Samuel – takie coś narobiło nam strachu? No bez jaj... - Przeklął pod nosem i ruszył w dół, w stronę zwierzęcia. Musiało ich wyczuwać albo widzieć od dłuższego czasu. Nie było zaskoczone, ale zatrzymało się i stało nieruchomo, łebek kierując w stronę dwóch, dwunożnych potworów. Po mniej niż dziesięciu metrach pod butami Samuela zachrzęściło szkło. Zatrzymał się momentalnie i spojrzał pod nogi. W wyżłobieniu podłogi, mającym pewnie pomóc w odprowadzaniu deszczówki, leżała latarka. Niestety, była potłuczona i absolutnie nieprzydatna. Bez słowa oddał Mikelowi Badyla do rąk, a sam cisnął zepsutym sprzętem w szczura. Latarka chybiło o parę centymetrów, a gryzoń z piskiem uciekł.
Nigdy nie słyszeli szumu wody, co nie przeszkodziło im dojść do przekonania, że tak właśnie musi brzmieć. Wszystko by się zgadzało: wilgoć, żyjący szczur, zacieki, kanały. Mikel nie był chętny, ale Sam pociągnął go za sobą.
- Cholera, muszę to zobaczyć. Jedyna taka okazja, może się nie powtórzyć – dawno nie był tak podniecony. Nie mógł ustać w miejscu, wiercił się.
- Wiesz co o tym myślę, prawda? - Był zmęczony, zaczynał być głodny i znowu chciało mu się lać. Ale czego nie robi się dla przyjaciół.
- Ta. Przeżyję – Wraz z pokonywanymi metrami wzmagał się szum. Trochę za szybko, zdaniem Mikela.           Kiedy zeszli wystarczająco, żeby zobaczyć co jest za zakrętem stanęli zaskoczeni. Dopiero teraz mogli wychwycić z tego szumu... piski.
- Sam... co to jest? - podłoga ciasnego korytarza prowadzącego nie wiadomo jak daleko wgłąb, jakieś sto metrów przed nimi – poruszała się. I zbliżała do Łowców w nieprzyjemnie szybkim tempie.
- Szczury? - Samuel aż zbladł przypominając sobie, co zrobił dosłownie chwilę temu. Trzask pękającej w drobny mak latarki rozniósł się po korytarzach. Sekundę później już ich tam nie było. Biegli ile sił w górę, który z tej perspektywy wydawał im się morderczy. Całe zmęczenie po godzinach biegania i grzęźnięcia w piasku pustkowi wróciło do nich. Zarzynały im omdlewać mięśnie nóg, niebezpiecznie zwolnili. Kiedy w końcu weszli na szczyt, żyjąca fala wylała się zza zakrętu. Setki, tysiące szczurów, wygłodzonych od ostatniego posiłku, rozszalałych z łaknienia jakiegokolwiek pożywienia, szarżowały w ich stronę. Mikel zauważył, że były wychudzone, mimo że spore. Szara masa biegła bez wytchnienia, a oni zatrzymali się by patrzeć. Zrozumieli swoją głupotę w porę. Wystrzelili jak sprinterzy, odnajdując w sobie resztki sił.
- Plecak! - Jęknął, prawie się potykając o własne nogi.
- Zostaw to, uciekamy! - Widząc, że Mikel zmienia kierunek Samuel ryknął, biegnąc ile sił w nogach w stronę tunelu z wyjściem.
          Zarzucił plecak przez lewe ramię i stanął. Jego wzrok zahaczył leżący szkielet i, nagle, Mikel rozumiał wszystko – dlaczego tam leży z dziurą w głowie i kompletnie czysty. Obgryziony. Dopiero teraz zauważył, że jedna z jego rąk jest rozpaczliwie wyciągnięta w stronę tunelu. Doszło do niego z siłą pięści, że nie zdąży uciec i nieświadomie ścisnął Badyla z taką mocą, że z palców odpłynęła mu krew. Spojrzał na Samuela, stojącego przy wlocie i uśmiechnął się bezsilnie.
          Widział jak się zbliżają w zastraszającym tempie. Sparaliżowany strachem stał nieruchomo, potrafiąc wyodrębnić pojedyncze szczury z całej masy. Wyglądały strasznie – wychudzone, obłąkane głodem, ze szklanymi, czerwonymi oczyma skierowanymi w jeden punkt, który był nim. Każda sekunda przeciągała się do wieczności.
- Mike, kurwa twoja mać, rusz się! - darł się Samuel, stojąc w tunelu prowadzącym do bezpiecznego wyjścia. Mikel już był pogodzony ze swoim losem. Zawsze twierdził, że za głupotę się płaci. I on nie może być wyjątkiem. Wyobrażał sobie już jak go dopadają, powalają na ziemię i pożerają żywcem. Rozdzierają ciało ostrymi siekaczami, dostają się do tkanek miękkich, rzucają do oczu i pozbawiają wzroku. Zaczął dygotać gdy zrozumiał, jak bardzo będzie cierpieć. Paradoksalnie ta wieczność męki zawarta w nawet nie sekundach rozmyślań, kazała mu działać. Jakkolwiek, ale ruszyć dupę i walczyć.
          W chwili, kiedy odrzucił ostateczne poddanie, fala sięgnęła szczytu i zaczęła się dosłownie wlewać do pomieszczenia. A Mikel stracił wszelką ochotę do czegokolwiek. W akcie desperacji z całej siły cisnął Badylem w stronę żyjącej, spragnionej mięsa fali, nie mając nawet szczątkowej nadziei na skuteczność tego, co zrobił.
          Po raz kolejny, mylił się.

          Jego ruch wywołał przerażającą, wręcz ohydną reakcję łańcuchową. Rzucony przez niego metalowy łom swoim ciężarem zabił dobre dwa pierwsze rzędy gryzoni, niektóre przemieniając w krwawą miazgę. Drobne kości szczurów chrupnęły w sposób wybitnie nieprzyjemny. Niektóre, mimo że żywe, leżały ogłuszone. To, co się stało, było mieszanką niesamowitego szczęścia Mikela i okrutnego głodu, jaki trawił gryzonie. Dosłownie rzuciły się na martwych i rannych towarzyszy, starając się zaspokoić jak najszybciej, nim inne dojdą do truchła. Masa, czując świeżą krew, popadła w istne szaleństwo. Dźwięki i piski bólu mogące przyprawić o mdłości były nie do zniesienia. Po chwili szczury nie rzucały się tylko na trupy, ale także na te, które były w świeżej krwi, zamieniając zdarzenie w kanibalistyczną orgię. Po kilku sekundach żaden ze szczurów, które posiliły się jako pierwsze, nie pozostał żywy. A pozostałe kotłowały się, gryzły niemal na oślep, pożerały co mogły.
          Mikel obserwował to wszystko wystarczająco długo, żeby chcieć zwymiotować, dojść do zmysłów i uprzytomnić sobie, że ma szansę ucieczki. To wszystko wydawało mu się nierealnym snem. Adrenalina sprawiła, że świat jakby zwolnił, a on, uciekając, płynął. Mijając Samuela chwycił go za kark i pociągnął za sobą.
          Dysząc ciężko dopadli do drabiny prowadzącej do względnego bezpieczeństwa. Targały nimi dziwne uczucia. Mieszanka panicznego strachu, euforycznego szczęścia i skrajnego wyczerpania pulsowała im w głowach w rytm rozsadzającego tętnice pulsu. Otwór włazu, przez który sączyło się przygaszone światło pozostawionego reflektora jawiło im się jak droga do raju.
Sam został popchnięty do przodu, co bez używania zbędnych słów zasugerowało mu, że ma wchodzić pierwszy. Mikel, będąc jakby w innym świecie, bezceremonialnie kopnął szczura, który wydawał się rozsądniejszy od reszty. Nie rzucił się bowiem na resztę gryzoni, tylko ruszył w pogoń za Łowcami. Koniec końców rozbił się głucho o betonową ścianę tunelu. Obserwując jego lot katem oka dostrzegł, że kilka innych też biegnie w ich stronę. Wskoczył na drabinę i zaczął się wspinać do bunkra. Nawet nie poczuł, kiedy jeden ze szczurów wbił zęby w jego but prawie go przebijając, by zostać z paskudnym chrupnięciem przetrącanego kręgosłupa rozgniecionym o metalowy szczebel. Bez czucia otworzył pyszczek i spadł z prawie dwóch metrów z nieprzyjemnym pacnięciem o grunt.
Samuel czekał na przyjaciela nad włazem, z wyciągnięta ręką. Mikel chwycił ją i podciągnął się, siadając na betonie i mając nogi zwisające obok drabiny. Przesunął się kawałek dalej, przeciągając gruby właz na miejsce, zamykając kanały. Odrzucił plecak, położył się na plecach i zaczął dziko, wręcz szaleńczo śmiać. Dawno nie czuł się tak... tak kurewsko żywy. Teraz to wszystko, co się zdarzyło kilka, kilkanaście metrów niżej wydawało mu się kiepskim żartem. A jednocześnie komicznym do granic przyzwoitości. Los sobie zakpił z nich w sposób niezwykle okrutny, ale on za to zakpił ze śmierci. W tym wypadku mającej postać skłębionej gęstwiny futra, ostrych, drobnych zębów i nagich ogonów. Zamknął zawilgotniałe oczy i śmiał się, czasami przerywając to kaszlem. Po dłuższej chwili Samuel usiał Mikelowi na klatce piersiowej i dał otwartą dłonią w pysk, aż echo poniosło się po pomieszczeniu.
          Natychmiast ucichł, a jedynym dźwiękiem jaki pozostał był gasnący pogłos uderzenia.
- Wiesz za co? - Szepnął Samuel. Na jego twarzy malowała się cała gama niejednoznacznych odczuć. Obłąkany uśmiech na twarzy Mikela przepalił się jak żarówka, nagle i nie zostawiając po sobie śladów światła. Po prostu się urwał - Pojebało cię. Posrało do reszty. Przestaję wiedzieć, czego się po tobie spodziewać, Mike. To już trwa prawie rok, stary, jesteś nieprzewidywalny i głupio ryzykujesz. To nie był pierwszy raz, kiedy odjebałeś coś takiego. A jednocześnie jesteś zwykle ostrożny i logiczny do szpiku kości. Kurwa, jak chcesz ginąć to nie przy mnie. Nie przy mnie, nie chce na to patrzeć, słyszysz?! - ryknął, jednocześnie uderzając leżącego Mikela pięścią w bark. Był wściekły i zmęczony odpryskami tej osobowości Mikela, która robiła wszystko żeby oberwać. Ten odwrócił wzrok, nie będąc w stanie znieść spojrzenie Samuela. Zrobił to na moment chwilę wcześniej i poczuł się tak źle, jak tylko to sobie można wyobrazić. Wiedział, że przekroczył granicę i zdawał sobie sprawę że po raz kolejny. Z przekraczaniem pewnych tabu, zasad i narzucanych przez samego siebie ograniczeń jest pewien problem. Za każdym razem jest coraz łatwiej zrobić krok. Łatwiej na chwilę zapomnieć i nie przejmować się konsekwencjami, wyrzutami sumienia. Nie ważne jak sztywny kręgosłup moralny posiadasz. Jeżeli to było w jakikolwiek sposób przyjemne lub satysfakcjonujące – powtórzysz to. Mikel nigdy się do tego nie przyznał, ale tak naprawdę ostatnimi czasy najprzyjemniejszymi uczuciami jakie potrafił z siebie wykrzesać, były ból i strach. Pierwszy świadczył o tym, że dał z siebie wszystko i o tym, że nadal żyje. Dawał satysfakcję. A sam strach przypominał mu, że ma jeszcze coś do stracenia, nie ważne co myślał o swoim życiu. Był przyjemnie kojący. To, co się stało w kanałach uwolniło w nim i ból, strach w niespotykanych przez niego wcześniej natężeniach. Paradoksalnie, było to dla niego jedno z najprzyjemniejszych doświadczeń ostatnich miesięcy bezcelowego emocjonalnego dryfu. 
- Mike... ja wiem dlaczego to robisz. Ale nie jestem w stanie tego zrozumieć czy zaakceptować. Wykańczasz się, biegasz po cienkiej linii. Fajki, alkohol, ok. Ale nie to, idioto. Nie to, jasne? Pamiętaj też trochę o mnie, bo cię samego nie zostawię - wstał w końcu. Jego ton z każdym zdaniem łagodniał.
- Przepraszam, Sam. Przepraszam... - Czuł się teraz źle. Z jednej strony mając wybór i znając dalszą kolej rzeczy – powtórzył by to. Z drugiej – rozumiał Sama.
- Wypierdalaj, a nie przepraszaj. Po prostu nie zachowuj się jak kompletny idiota, jasne? 
- Jasne – Usiadł. Beton zaczął być nieprzyjemnie zimny w połączeniu z potem na jego plecach.
- Świetnie. To teraz zobaczmy co ryzykując własną dupą wywlokłeś z kanałów. Miejmy nadzieję że te szczury cię nie poobgryzały za darmo – Mrugnął do Mikela i chwycił plecak. Po chwili wahania odrzucił go spowrotem – Ty to zrób.
          Mikel z ochotą otworzył plecak. Był ciekaw, co ten martwy śmierdziel nosił ze sobą, a poza tym najzwyczajniej w świecie uważał, że zasłużył. Uważał też wiele innych rzeczy, ale o tym kiedyś indziej. Faktem jest, że się zaskoczył zawartością i stanem, w jakim się ona znajdowała. Wszystko było poskładane, uporządkowane i, co wywołało na twarzy Mikela grymas "coś jest nie tak", czyste. Nawet po tym, jak niezbyt delikatnie obchodzili się z nim do tej pory – wszystko było odpowiednio zabezpieczone i nie uszkodzone. Mimo tego, że plecak latał i lądował na betonie dobre kilka razy. Najpierw zaczął od bocznych kieszeni. Prawie nowy, prawie błyszczący kompas, ręcznie rysowana mapa kanałów w których niedawno byli, zestaw ołówków i czarne, wieczne pióro. Pod nimi leżała owinięty w miękkie kawałki materiału szklany słoiczek z atramentem. 
- Facet miał niezłą rękę – stwierdził Samuel, zwracając uwagę na boki mapy, upstrzone we freestylowych rysunkach, których motywem przewodnim była pokraczna sowa. Wyglądała po prostu ładnie. Wynikało z niej, że tunele prowadziły kilka, kilkanaście kilometrów w każdym kierunku – I chyba lubił łazić po kanałach – Plątanina ścieżek jakie rozrysował pod ziemią, była imponująca. Pomyślał, że mieli szczęście co do małego wyboru kierunków. Kanały to istny labirynt i nie mieli by szans się wydostać, gdyby się zgubili.
          W kieszeni z przodu znajdował się mały notatnik. Mikel podwinął go, kiedy Sam był zajęty mapą. Pewnie kazałby mu go zostawić tutaj, jako coś, czego się zmarłym nie odbiera. "Moralista pierdolony" pomyślał i schował do kieszeni spodni. A on po prostu lubił czytać.
Zajął się w końcu wnętrzem plecaka. Nie mógł uwierzyć, że należał do właściciela łóżka, za pomocą którego można by było wykurzyć cały Schron. Było czysto, uporządkowanie, na swoim miejscu. Mikel zaczął po kolei opróżniać plecak. Na samym wierzchu były dwie, metalowe konserwy. 
- Myślisz że to jeszcze będzie dobre? - Podrzucił jedną z nich kilka razy, zręcznie zgarniając bokiem w locie. Lewą ręką bawił się swoim ukochanym nożem. W przeciwieństwie do Badyla nie dorobił się swojego imienia. Żadne mu nie pasowało.
- Dziadek twierdził, że ruskie konserwy wojskowe są zdatne do momentu, w którym puszka zaczyna przypominać piłkę. Ta się nie nadęła więc powinno dać się zjeść. Otwieraj – Spróbował złapać ją przed Mikelem. Nie udało mu się to.
- Papu potem, teraz plecak – odłożył konserwę obok na beton, zaraz obok drugiej. Kiszki mu marsza grały, jednak chciał przetrząsnąć łupy przed jedzeniem.
          Los (i martwy kolega) obdarzył ich hojnie. Czyste, nie łatane wojskowe spodnie, jakieś inne ciuchy, nóż wojskowy, baterie, zapalniczka podobna do Mikelowej. Dwie książki, zniszczone i poplamione, ale kompletne. Były to "Biblia" i "Ptasiek" autorstwa jakiegoś Williama Whartona. Twarde okładki, mimo że obdrapane i praktycznie bez koloru, dobrze chroniły zawartość. Ostatnie odkrycie wywołało sekundowy uśmiech na twarzy Mikela, który to dosłownie zanurkował głową i rękoma do plecaka.
- Jak wyglądam? - wyłonił się mając na twarzy czarną maskę przeciwgazową typu MP5, jeszcze bez filtra leżącego na dnie.
- Lepiej niż zwykle. Zauważam, że im mniej cię widać, tym jesteś przystojniejszy. Tylko nie odzywaj się, bo spieprzysz efekt – Samuel uśmiechnął się i wygiął po konserwę. Czas coś zjeść.